W polskiej polityce jest zbyt mało wykształconych osób. Jest to pokłosiem polskiego systemu edukacyjnego. Nie istnieje przejrzysty i wiarygodny system egzaminacji studentów. Przez pierwszy rok po studiach pracowałem w komisjach egzaminacyjnych brytyjskiego uniwersytetu w Leeds. Obowiązywał ten sam standard egzaminowania co w RFN. Ale- jakże odmienne te standardy nauczania i egzaminowania były od sytuacji w Polsce! Dwa różne światy.
W Polsce brak jest odpornego na próby oszustw systemu egzaminowania studentów. W całych regionach świata egzaminy studentów są przeprowadzane pisemnie, w formie zwykle dwu- lub trzygodzinnych egzaminów pisemnych. Zwykle tak trudnych, że nieraz mi się zdarzało ryć kilka miesięcy. Inny był także system zdawania egzaminów. Możliwe było wielokrotne powtarzanie danego egzaminu, nawet kilkukrotne, choć ograniczano ogólną liczbę podejść podczas całego np. licencjatu czy całego okresu studiów magisterskich.
W Polsce nie widziałem i nie słyszałem o uczelni któryby uczciwie egzaminowała studentów. Zdanie egzaminu na mojej uczelni powodowało że po kursie rachunkowości po prostu zostawało się księgowym, mając pełną wiedzę z tego fachu. Zdaje się że wiedza na poziomie 60 % dopiero dawała najniższą ocenę zaliczającą.
Po latach przeprowadzam rozmowy kwalifikacyjne z absolwentami podobnych kierunków jak mój. Setki, dosłownie setki ofiar oszustw. „Absolwenci” bez nawet podstaw wiedzy ze swoich kierunków muszą teraz zarabiać na życie wykonując prace krawieckie etc. Są to absolwenci uczelni, które fałszują częściowo lub całościowo egzaminy swoich studentów. Przysłuchuję się też rekrutacji absolwentów kierunków technicznych. Niekiedy rekrutowani nie mają wiedzy nawet z poziomu szkoły elementarnej.
Na polskich uczelniach często przymyka się oczy na ściąganie, brak jest w ogóle komisji egzaminacyjnych, albo egzamin przeprowadza wykładowca samodzielnie i ustnie, wobec czego jakość takiego pomiaru zdobytej wiedzy jest gorsza i mniej dokładna niż praca pisemna wykonana podczas dwu- lub trzygodzinnego egzaminu.
Polskie szkolnictwo wyższe stoi naciąganymi egzaminami. Poprawnie przeprowadzone egzaminy to także spory koszt dla przyzwyczajonych do status-quo uczelni. Trzeba poprzestawiać nierzadko tysiące ławek, przygotować dziesiątki sal do egzaminów, którym poddawani są kilkukrotnie w czasie sesji studenci jednego tylko roku. Trzeba wydrukować i sprawdzić tysiące klauzur, jak w przygranicznym slangu Polski Zachodniej określa się pisemne egzaminy.
Trzeba wysłać w roli nadzorujących studentów młodych pracowników naukowych, którzy zresetują kalkulatory by wykasować zapamiętane wzory, przeglądną dopuszczone do użytku pomoce naukowe. Gdy jako cudzoziemiec mogłem korzystać ze słownika, za każdym razem był on skrupulatnie przewertowany kartka po kartce niemalże. Próby oszustwa, jeśli wykryte, wpisywano do końcowego dyplomu, po trzech wpadkach delikwentowi dziękowano za naukę.
Można narzekać na polską politykę- ale ona jest tylko pokłosiem większego systemu. Systemu w którym przymyka się oczy na bardzo wiele. Cała sprawa egzaminacji studentów jest zresztą tylko czubkiem góry lodowej. Górą lodową są nauczane treści, częstokroć kompletnie odmienne i stojące z druzgoczącej sprzeczności z dorobkiem nauki zachodnioeuropejskiej.
Górą lodową jest jakość bibliotek naukowych, których nie ma po prostu. Najlepsza polska biblioteka naukowa (UW w Warszawie) w zestawieniu z pierwszą podobną placówką tuż za polską granicą (Biblioteka EUV we Frankfurcie nad Odrą) jest po prostu potiomkinowską wioską. Wielkim szyldem za którym nie stoi treść. Fachowych książek brak, poza jakimś najbardziej elementarnym kanonem. Do tego masa przypadkowego księgozbioru, zebranego z jednego obowiązkowego egzemplarza jaki muszą bezpłatnie zdawać wydawcy książek.
Co zrobił z tym rząd PO- PSL? Ależ- dla tych ludzi problemu nie ma…. Ich celem jest wygrana kolejnych wyborów i zabezpieczenie władzy, a nie stan sektora nauki. Przez okres ich rządów nie odnotowałem większych zmian in plus w sektorze wiedzy.
Ilustracje: cc wikimedia, opr. A. Fularz